Pracowałem kiedyś w firmie będącej dystrybutorem słodyczy,
które właśnie lądowały w sklepikach szkolnych. Z racji swej świadomości żywieniowej
przeżywałem mega dylemat wchodząc do szkoły z każdym nowym produktem. Widziałem
te kolejki dzieci i cierpiałem. Nie popracowałem tam zbyt długo. Czułem się trochę
jak handlarz śmiercią J
widząc te wszystkie dodatki E.
Potem zacząłem przyglądać się dzieciom robiącym
zakupy w osiedlowych sklepach i marketach. Odbicie sklepikowej kolejki. Troszkę
już starsze i z większym budżetem, bo na dwie torby chipsów plus 1,5 litrowy
energetyk, ale to były te same dzieci. Kolejną obserwacją były rodziny przy kasach
w marketach.
Tata, mama, córka i synek wszyscy jak kropla wody utuczeni w
typowo postępowy sposób. Lustruję taśmę… jest tam wszystko, lecz na próżno
szukać zieleniny, owocu, jakiegoś produktu nieprzetworzonego. Najbliższy
naturze był „Słoik Kociołek- danie coś tam” ,a podstawowy napój to coca-cola. Gdybym
zapytał tych ludzi o zdanie w sprawie produktów w sklepiku szkolnym
powiedzieliby to co wszyscy: Oczywiście trzymajmy dzieci jak najdalej od tych
niezdrowych słodyczy. Komiczna sprawa.
Może jestem przewrażliwiony troszkę na
tym punkcie, bowiem w moim domu przykładamy niezwykła wagę do spraw żywienia i
nawyków, jednak pomysł centralizowania i nakładania kolejnych zwolnień z bycia
porządnym rodzicem to koszmar w naszym państwie.
Moje dzieci 7 lat i 4 lata
dokładnie wiedzą co jest zdrowe i po co wyciągać rękę.
Nawyki już procentują: lepszą
odpornością, zdrowymi zębami i nienagannym rozwojem intelektualnym. To
oczywiste i normalne.
Jednak zbudowała to praca mojej żony i moja. Nie dokonał
tego minister Arłukowicz, nie zrobiła tego pani intendentka czy przedszkolanka.
Dziecko składające się z tostów, tanich parówek, chipsów, coli i słodyczy
będzie niebawem kaleką i jest to niemal pewne jak bankructwo ZUSu. Oczywiście chwilę
potrwa nim organizm w wieku lat
kilkunastu zacznie wystawiać pierwsze rachunki podsumowujące działalność kaloryczną.
To straszne jak państwo w obłudny sposób próbuje pokazać, że ratuje nas przed
epidemią otyłości. Zupełnie omijając dwie podstawowe przyczyny:
1- zerową świadomość żywieniową (zresztą często jest to
zerowa świadomość wszystkiego od polityki przez cały światopogląd)
2- zwykłą biedę i poświęcanie 95% swego czasu na pracę
okrojoną przez państwowe haracze.
To może Państwo zacznie edukować społeczeństwo?
Zamiast
Piotra Kraśki przyciągającego elektorat PO, pokażą panią dietetyk?
Niech zrobią
serial o grubasach, w których zakocha się
cała Polska, a potem niech 20 odcinków pupile umierają na raka jelita
grubego? Płacz w narodzie, szok i debata społeczna.
Niech mądra para z
telewizji śniadaniowej nie pitoli o torebce Dody tylko o piramidzie
żywieniowej. Niech prawo wymusi na producentach zawieranie prawdziwej informacji
o dodatkach na etykiecie. To są realne rzeczy do zrobienia!
I sprawa najważniejsza! Niech rządowa mafia zostawi ludziom pieniądze w kieszeni. Duża część tych ludzi gdyby tylko miała więcej w portfelu, inaczej dobierałaby produkty.
Jeżeli lobby producentów przekąsek narzuca w UE swoje racje
i ich dodatki do żywności przechodzą bez
szemrania w produktach, to w jaki sposób głupawi politycy chcą
określić co jest zdrowe, a co niezdrowe? Warto dodać, że w pierwotnej wersji
ustawa miała ściśle zapisane wykluczenia dotyczące ewidentnych toksyn. Oto one:
Coś co rodzice w szkole mego dziecka osiągnęli już dawno ustalając
produkty w sklepiku, będzie teraz regulowane idiotycznym prawem. Rozpocznie się
ciasteczkowe podziemie i przemyt batoników. Zakazany owoc to już zupełnie inna
kategoria grzechu.